PRAWDZIWI AMBASADOROWIE


Żadne przemówienia polityków i oracje intelektualistów nie obudzą przyjaźni międzynarodowej lepiej niż stara łopata.
Trasa jubileuszowej, dziesiątej Drakuliady, powiodła nasze samochody terenowe znad brzegów Morza Czarnego przez całą owianą krwawymi legendami Transylwanię. Trasę z zamku Bran, gdzie kręcono ekranizację książki Brama Stokera „Dracula”, aż do Cetatea Poenari – ruin twierdzy Vlada Palovnika, pierwowzoru legendarnej postaci – postanowiłem urozmaicić przejazdem przez górskie wioski. Pisze „urozmaicić”, bo choć mapa wyraźnie wskazywała, że ją skracam, od dawna nie wierzę, że krócej znaczy szybciej.

Do wsi Brătești toczyliśmy nasze czołgi po niezłej jakości asfalcie i tu dopiero skręciliśmy w las. Droga szutrowa, bita, leśna… Przegradzający dalszą trasę drewniany szlaban nie stanowił dla nas przeszkody, zwłaszcza że pobliski gospodarz poprosił tylko, aby zamknąć za sobą – i życzył nam: Bum drun! Dobrej drogi!
Chyba wiedział, co mówi…
Po godzinie ostrożnego turlania pojazdów stanąłem przed opadającym ostro wąwozem zwężającym się raptownie. Jeszcze niedawno musiała płynąć tędy potworna nawałnica, wypłukując łubki i ziemię.
O sto metrów dalej widziałem chaty nad rzeką. Ale wciśniecie się w zwężający lejek oznaczało szorowanie burtami samochodów po krawędziach wąwozu, zrywanie blachy ostrymi kamieniami sterczącymi na wysokości metra jak zęby zapomnianego smoka.
Nie uśmiechała nam się taka perspektywa. Dlatego z saperką zszedłem w dół, badając twardy grunt i oceniając, ile godzin przyjdzie nam rozkopywać zaschnięte koryto strumyka. Bo o cofnięciu się na tym etapie nie było mowy.
Wbiłem czubek łopatki w zatwardziały grunt i zamierzałem westchnąć, gdy dostrzegłem ruch koło drewnianej chaty. Po chwili zbliżył się rumiany gospodarz, obrzucił wesołym wzrokiem naszą bandę i dwa samochody, z politowanie zerknął na gotową do pracy saperkę i zapytał:
- De unde te afli?
- Polonia – odrzekłem zgodnie z prawdą. – Jestem tu… mapa elektroniczna – wspiąłem się na wyżyny mojego rumuńskiego.
Na to brzuchacz roześmiał się i gestem kazał poczekać.
Nie minęło pięć minut a czterech niemłodych facetów przybiegło z kilofami, łopatami i oskardami. Niemal bez słowa wzięli się za poszerzanie wąwozu, wydobytą ziemią wyrównując automatycznie grunt pod nami.
Zgodnie pracowaliśmy godzinę, by utworzyć rodzaj tunelu, którym powoli sprowadziliśmy maszyny do strumienia – i dalej, do drogi.
Niewiele rozumiałem ze słów, które padały, gdy ściskaliśmy sobie zakurzone dłonie. Ale pośród moich stukrotnych podziękowań, składanych rumuńskim gospodarzom, dotarły do mnie słowa nevoie, ajutor.
Prawdziwi ambasadorowie Rumunii obracali wkoło słowa, które po wielokroć wpajamy adeptom szkół przetrwania.
Trzeba sobie pomagać.

Zdjęcia z wyprawy